„Kiedy pieniądze mieszają szyki. Dlaczego polityka nie powinna wchodzić do szatni”

W Polsce, zwłaszcza w mniejszych miejscowościach i miastach, piłka nożna to coś więcej niż sport. To duma lokalnej społeczności, wspólnota, która jednoczy ludzi wokół drużyny. Właśnie dlatego samorządy – gminy i miasta – co roku przeznaczają konkretne środki na funkcjonowanie lokalnych klubów piłkarskich. To naturalna i potrzebna współpraca – w końcu sport to zdrowie, promocja aktywności, integracja pokoleń i sposób na zagospodarowanie wolnego czasu dla młodzieży.
Jednak coraz częściej dochodzi do sytuacji, w których ta współpraca przeradza się w zależność – a nawet w sterowanie klubem z poziomu urzędu. I tu zaczynają się schody.
Jak to powinno działać?
Każdy klub ma swoją strukturę. Jest zarząd, na czele którego stoi prezes – to osoby odpowiedzialne za funkcjonowanie organizacyjne. Jest trener, który odpowiada za stronę sportową – prowadzenie drużyny, taktykę, dobór zawodników, styl gry, szkolenie młodzieży. Trener działa w oparciu o cele, które wyznacza mu zarząd – jedni mają się utrzymać, inni walczyć o awans, jeszcze inni chcą być w czołówce.
To naturalne, że trener w zamian za realizację celów oczekuje konkretnych warunków – np. wzmocnień na danych pozycjach, możliwości pracy z konkretną grupą zawodników, czy zapewnienia mu autonomii w doborze kadry. Z kolei zarząd próbuje balansować między oczekiwaniami sportowymi a możliwościami organizacyjnymi i finansowymi.
Na tym etapie wszystko jest logiczne i zrozumiałe. Klub – choć finansowany z pieniędzy publicznych – powinien mieć prawo do autonomii sportowej. Tymczasem coraz częściej ta autonomia jest ograniczana – przez… politykę.
Problem zaczyna się, gdy włodarz chce zostać „dyrektorem sportowym”
Zdarza się – i to wcale nie rzadko – że burmistrz czy prezydent miasta staje się kimś w rodzaju nieformalnego dyrektora sportowego. Finansuje klub – więc chce mieć wpływ. Niby zrozumiałe, ale sposób realizacji tej „opieki” często przekracza granice zdrowego rozsądku.
Dochodzi do sytuacji, w których to włodarz decyduje, kto ma zostać w kadrze, kto ma odejść, a nawet kto powinien być w zarządzie. Oczekuje, że trener będzie utrzymywał w składzie „jego” zawodników – niekoniecznie tych, których widzi w drużynie. Czasem wymusza określone zmiany personalne, faworyzuje określonych działaczy, a nawet… ingeruje w skład meczowy. A to już nie jest wsparcie sportu. To próba sterowania klubem według własnych ambicji.
Sport traci sens, kiedy decyzje zapadają przy biurku
W takim układzie trener przestaje być trenerem, a staje się wykonawcą cudzych decyzji. Zarząd traci swoją rolę, bo musi lawirować między lojalnością wobec władz miasta a zdrowym rozsądkiem. A drużyna – zamiast walczyć o wynik – staje się narzędziem politycznej gry.
To zjawisko jest szkodliwe z kilku powodów:
Odbiera trenerowi odpowiedzialność i decyzyjność, a tym samym osłabia jego autorytet.
Tworzy atmosferę układów – gdzie nie liczy się forma sportowa, a znajomości.
Demotywuje zawodników, którzy widzą, że o miejscu w składzie nie decyduje boisko, a urząd.
Zniechęca społeczność lokalną, która nie chce kibicować drużynie „sterowanej z góry”.
Klub to nie wydział w urzędzie
Nie mamy wątpliwości – wsparcie samorządów dla lokalnych klubów jest kluczowe. Bez tych środków wiele drużyn po prostu nie byłoby w stanie funkcjonować. Ale wsparcie to jedno – a ingerowanie w codzienne decyzje sportowe to już zupełnie inna historia.
Klub powinien działać jak niezależna organizacja – z własnym zarządem, odpowiedzialnym trenerem i jasno określonym planem sportowym. Burmistrz, prezydent czy radny może być fanem, kibicem, może dopingować z trybun – ale nie powinien wybierać zawodników, ustalać składów czy kreować zarządu.
Jeśli naprawdę zależy nam na rozwoju piłki nożnej, jeśli chcemy, by lokalny sport był zdrowy i wiarygodny – pozwólmy klubom być klubami, trenerom – trenerami, a politykom – politykami.
Bo piłka nożna to nie narzędzie władzy. To pasja, drużyna, społeczność.
I niech tak zostanie.